święci

Św. Marcin de Porres
Jan Gać

W wielu kościołach Ameryki hiszpańskojęzycznej, na obszarze od Ziemi Ognistej do Rio Grande, można ujrzeć figurę świętego o intrygującym wyglądzie zaopatrzoną w dziwne atrybuty. Przedstawia młodego mężczyznę o ciemnej cerze i krótkich, mocno kręconych włosach, o sympatycznym wyrazie twarzy, noszącego biały habit dominikański z czarnym płatem szkaplerza zamiast kaptura.

Mulat trzyma w ręku miotłę, najprawdziwszą miotłę jutową, i to na ołtarzu! U stóp ma myszy, często również kota, a nawet psa, jeśli rzeźbiarzowi starczyło na postumencie miejsca. To święty Marcin de Porres, pierwszy mulat wyniesiony na ołtarze, kanonizowany dopiero w 1962 roku przez Jana XXIII. Jakkolwiek jego proces beatyfikacyjny ukończono w Limie już w 1664 roku, dwadzieścia pięć lat po śmierci tego niezwykłego człowieka. Kim był i czego dokonał?

Życiorys jego jest tyleż niezwykły, co prozaiczny. Urodził się poza legalnym związkiem małżeńskim, w 1579 roku, co w trzecim pokoleniu konkwistadorów Peru, a zatem w społeczeństwie arystokratycznym i mocno schierarchizowanym, uchodziło za coś więcej aniżeli skandal. Tym bardziej, że jego ojcem był hiszpański szlachcic z dobrego rodu, Don Juan de Porres, który utrzymywał w Limie pałac, miał liczną służbę, zaś za zasługi dla Korony otrzymał od króla godność gubernatora Panamy. To ze związku z jedną z jego czarnych służebnic, do niedawna niewolnicą z Panamy, ochrzczoną pod imieniem Anna Velázquez, urodził się Marcin. Kiedy przyniesiono go do parafialnego kościoła św. Sebastiana w Limie, ksiądz udzielający niemowlęciu sakramentu chrztu zapisał w księgach: w środę, dziewiątego dnia listopada 1579 roku ochrzciłem Marcina, syna nieznanego ojca. Choć dumny szlachcic utajnił swoje ojcostwo, a chłopca wychowywała czarna matka, nie przestawał dyskretnie interesować się jego losem. W wieku lat dwunastu oddał go na naukę do cyrulika, niejakiego doktora Marcela de Ribery, u którego chłopiec zajmował się nie tylko pospolitym fryzjerstwem w ramach obowiązków golibrody, lecz również przyrządzał mikstury lecznicze, opatrywał rany, upuszczał krew, przepisywał zioła, których właściwości uczył się od swej czarnej matki, trudniącej się zielarstwem, zaklęciami i odpędzaniem uroków podług wierzeń jej afrykańskich przodków. Niebawem młody Marcin odkrył w sobie niezwykłe zdolności do uzdrawiania. Postanowił całkowicie zmienić swoje życie i w wieku lat szesnastu wstąpił do dominikanów w Limie jako świecki, gotowy do wszelkich prac na rzecz klasztoru. Na wieść o tym ojciec, który już piastował urząd gubernatora, wpadł w gniew, tym bardziej że odkryto w końcu tajemnicę pochodzenia jego syna. Próbował wszelkich wybiegów, aby odwieść go od pochopnej decyzji, gdy zaś ten obstawał przy swoim, naciskał, by chociaż przyjął święcenia zakonne, co uwolniłoby go od pospolitych zajęć, niegodnych syna znakomitego szlachcica. Ale Marcin odmawiał. Ustąpił dopiero w dwudziestym czwartym roku życia, kiedy przyjął śluby jako brat zakonny. W tym charakterze przeżył całe życie w klasztorze dominikanów w Limie, wykonując najniższe prace na rzecz wspólnoty. Zmarł w 1639 roku w wieku sześćdziesięciu lat.

Jego żywot w klasztorze potwierdza prawidłowość, że do świętości nie potrzeba ani męczeństwa, ani wielkich, spektakularnych czynów, wystarczy wypełniać swoje powołanie w miejscu i w czasie, w jakim przyszło żyć. Pod jednym warunkiem – wszelkie dobre działanie musi mieć odniesienie do Boga, zaś w bliźnim, chorym, słabym i strapionym, należy widzieć Jezusa. Tę prawdę odkrył dla siebie Marcin, będąc jej konsekwentnym wyznawcą do końca.

Do obowiązków brata Marcina należało utrzymanie czystości w klasztorze, załatwianie drobnych posług poza jego murami i opieka nad chorymi w infirmerii. Czynnościom tym oddawał się z pełnym poświęceniem, nawet gdy czyścił ustępy lub wykonywał najniższe posługi, od których wszyscy inni stronili. On, przeciwnie, zawsze okazywał chęć do ich wykonywania, nigdy się nie uskarżał, ani nie protestował, chętnie wyręczał współbraci, wręcz poszukiwał zajęć dla innych zbyt uciążliwych lub naruszających ich godność. A czynił to – jak podkreślają wszyscy świadkowie – z wielką pokorą, zawsze uśmiechnięty i radosny, z poczuciem humoru, nawet wówczas, gdy przezywano go od czarnego psa, „perro Mulato”.

Miejscem, gdzie najpełniej mógł realizować powołanie, była infirmeria. Pośród chorych, cierpiących i strapionych czuł się w swoim żywiole, zawsze im oddany, pomocny i niosący ulgę w cierpieniach – nie tylko w sensie psychologicznym, ale i fizycznym. Potrafił bowiem leczyć przez dotyk, czego bynajmniej nie przypisywał zrządzeniom nadprzyrodzonym i cudownym, lecz swoim wewnętrznym uzdolnieniom. Pomagał tylko współbraciom zakonnym, jakże często sceptycznie nastawionym do jego możliwości, lecz przede wszystkim ludziom spoza klasztoru, najbiedniejszym, a często zepchniętym na margines społeczeństwa: żebrakom, bezdomnym, prostytutkom, Indianom i Murzynom. Już za życia nazywano go ojcem ubogich. Aby nakarmić głodnych, miał zwyczaj zbierania w refektarzu pożywienia od współbraci. Oddawał niemal w całości swoją porcję, zadowalając się chlebem i wodą. Z tym, co uzbierał, wychodził w południe do oczekujących go przed klasztorem głodnych i rozdzielał im ze słowami modlitwy: niech Bóg w swoim nieskończonym miłosierdziu pomnoży to! I nie zdarzało się, by ktoś odchodził głodny. A z resztek mógł nakarmić psy i koty.

Do brata Marcina garnęli się wszyscy oczekujący pomocy w cierpieniach. Leczył ich dobrym słowem, pogodą ducha, przez dotyk i modlitwę. Hagiografowie przytaczają niezliczone przypadki cudownych wprost uzdrowień. Raz powstrzymał chirurga przystępującego już do amputacji zgangrenowanej nogi współbrata. Chorą kończynę całkowicie wyleczył bez potrzeby interwencji lekarza. Innym razem, kiedy doktorzy zwątpili już w swoje umiejętności i radzili choremu arcybiskupowi Limy przyjąć sakrament ostatniego namaszczenia, sprowadzono do pałacu brata Marcina. Ten, kładąc dłonie na brzuchu chorego, całkowicie przywrócił go do zdrowia. Zgłaszali się do niego ranni w bójkach, napadach, pojedynkach. Kobiety podczas ciężkiego porodu prosiły o jego wstawiennictwo i interwencję. Zawsze zjawiał się w porę. I posiadł dar odczytywania potrzeb. Dzięki temu uratował od śmierci współbrata, kiedy bez wzywania zjawił się w środku nocy w celi umierającego pomimo zaryglowanych drzwi.

Najwięcej kontrowersji budził jego stosunek do zwierząt. Niczym św. Franciszek z Asyżu uważał się za brata zwierząt przez Boży akt stwórczy. Rozumował, że skoro Stwórca powołał do istnienia ludzi i zwierzęta, znaczy to, iż pomiędzy jednymi i drugimi istotami istnieje więź powinowactwa, a zatem i zwierzętom należy się szacunek i świadczenie dobra. Hagiografowie prześcigają się w przytaczaniu przykładów troskliwości Marcina o zwierzęta. Z ulic miasta zbierał chore i poranione psy i koty, leczył je, karmił odpadkami, a wyleczone – odsyłał. Kiedy przeor tracił cierpliwość i nakazywał usunąć z klasztoru wszystkie bezpańskie psy, jakie Marcin zdołał pozbierać, ten przepędzał całą sforę do domu siostry w mieście, tam je leczył i żywił do czasu zakończenia kuracji. Uzdrawiał zwierzęta również przez dotyk – tak uzdrowił psa ugodzonego mieczem, poskładał złamaną nogę muła. Potrafił nawiązać kontakt ze zwierzętami, nawet z myszami, które były mu posłuszne. Kiedy pocięły ubrania chorym w infirmerii, Marcin prosił je, by przeniosły się we wskazane miejsce, gdzie będzie je dokarmiał. Układu przestrzegały obie strony, jak zgodnie zeznawali zdumieni świadkowie.

Św. Marcin to przede wszystkim człowiek modlitwy i surowej ascezy. Pomimo rozlicznych zajęć zawsze znajdował czas na modlitwę, zresztą i pracę traktował jako akt modlitewny. Widywano go na nocnych czuwaniach, spędzał godziny na medytacji. Nosił włosienicę, biczował się, umartwiał na różne sposoby, niekiedy do przesady, jak w pewną wigilię Zesłania Ducha Świętego, kiedy poszedł na plantację bananów i wystawił swe ciało na ukąszenia moskitów. Posiadł niezwykłe dary bilokacji, odczytywania potrzeb bliźnich, przepowiadania przyszłych zdarzeń, wypędzania złych duchów.

Umierał w opinii świętości. Na wieść o zbliżającej się śmierci do klasztoru zbiegło się całe miasto. Wystawionych w kościele zwłok należało pilnować, by ludzie nie rozczłonkowali ich na relikwie, jak uczyniono to z jego habitem. Natychmiast przystąpiono do zbierania i spisywania świadectw dotyczących jego świątobliwego życia i niezwykłych czynów. Proces beatyfikacyjny otworzono w Limie w 1660 roku i z tej okazji ekshumowano jego prochy. W opinii świadków z jego kości dobywał się różany zapach, ten sam, jaki emanował z jego ciała za życia, o czym współcześni głośno rozpowiadali w mieście. Br. Bernardo de Medina opublikował w Limie w 1673 roku obszerną biografię świętego powstałą w oparciu o zeznania naocznych świadków, którzy za jego wstawiennictwem dostąpili cudownych łask, także po jego śmierci.

Św. Marcin de Porres mieszkał w klasztorze Dominikanów prowincji św. Jana Chrzciciela, w tym samym, który stoi do dziś i stanowi architektoniczną ozdobę obecnie 9-milionowej Limy. Budowę kościoła św. Dominika rozpoczęto w 1540 roku na terenie przyznanym zakonowi przez Francisco Pizzaro, zdobywcę Peru. Prace ciągnęły się latami, aż do początku XVII wieku. W kolejnych stuleciach kościół i klasztor poddawano modyfikacjom po licznych trzęsieniach ziemi. Pod względem architektury ciągle jawi się jako przykład bogatego baroku peruwiańskiego z domieszką elementów neoklasycznych i odległymi wpływami mauretańskimi. Ogromne gmachy klasztorne, założone na planie kwadratu wokół przestronnych wirydarzy, służyły pierwotnie nie tylko zakonnikom, ale i studentom. Oprócz nawracania pogan, przepowiadania Ewangelii i strzeżenia czystości wiary obowiązkiem dominikanów w nowo odkrytych krajach zamorskich była troska o kształcenie kreoli, ludzi zrodzonych w koloniach z rodziców o hiszpańskim rodowodzie.

Klasztor jest siedliskiem peruwiańskiej sztuki sakralnej, posiada ogromny zbiór ksiąg, bogatą kolekcję mebli z epoki, liczne obrazy przywiezione z Europy i malowane na miejscu w duchu sławnej szkoły kuzkańskiej. Jego wirydarze to oazy ciszy, medytacji i trwania, to zaciszne ogrody pełne tropikalnych roślin, przykład maestrii w sztuce układania azulejos – płytek ceramicznych o nieprawdopodobnym bogactwie wzorów. Z płytek tych ułożono kwietne dywany na filarach i ścianach galerii. Ale klasztor i kościół to przede wszystkim miejsce pamiątek i relikwii świętych, sanktuarium ich czci. Pod schodami przewodnicy pokazują celę, gdzie żył w skrajnym ubóstwie św. Marcin. Sarkofag z jego szczątkami znajduje się w jednej z kaplic, podobnie jak sarkofag jego sąsiadki i koleżanki, św. Róży z Limy.

Prawie w tym samym czasie, w tym samym mieście i to w mieście, założonym wśród pogan na zgliszczach zniszczonej cywilizacji Inków, w kraju kolonialnym żyło i dostąpiło chwały ołtarza aż pięciu świętych. Oprócz Marcina de Porres w poczet świętych została włączona Izabela de Flores, powszechnie znana jako św. Róża z Limy, pospolita kwiaciarka i tercjarka dominikańska, mistyczka oddana posłudze biednym, niewolnikom i Indianom. Zmarła w 1617 roku. W tym samym roku co św. Marcin zmarł bł. Juan Macias, również zakonnik. Nieco wcześniej, w 1616 roku, zmarł w Limie św. Franciszek Solano, franciszkanin z Hiszpanii, nieustraszony kaznodzieja i niezmordowany misjonarz, który potrafił nauczyć się tylu bardzo trudnych języków indiańskich, że współcześni poczytywali to za nadzwyczajny dar niebios. W 1606 roku zmarł św. Roribio z Limy, w Hiszpanii Toribio Alfonso de Mograbejo, wybitny profesor prawa na Uniwersytecie w Salamance, oddelegowany do Peru jako człowiek świecki z nominacji króla Filipa II. Przejęty niewyobrażalnymi potrzebami w pracy misyjnej wstąpił do stanu duchownego, szybko doszedł do godności biskupa i jako wizytator przez długie lata nawiedzał ogromne obszary swojej diecezji, próbując zaradzić zastraszającemu poziomowi życia Hiszpanów, zarówno osadników, jak i kleru, i przeciwstawiając się ignorancji religijnej Indian – już przecież ochrzczonych. Jego działalność, w tym założenie w Limie seminarium dla księży Ameryki, miała ogromny wpływ na odnowę życia religijnego na kontynencie.