sanktuaria w Polsce

Gliwice
Maria Magdalena Matusiak

Gorolce takiej jak ja Śląsk kojarzy się najpierw z kopalnianymi hałdami, snującym się dymem i szarością. Rzeczywistość rozbija ten schemat, gdy tylko w drodze do gliwickich ojców jezuitów, na czwartym przystanku od stacji kolejowej, wysiadam z autobusu zmierzającego ku Łabędom.

Brzozowy las stoi w ciszy, otulony poranną mgiełką wyzłoconą nieśmiałym listopadowym słońcem, tu i ówdzie pobłyskując żółcią, czerwienią, a nawet jeszcze i zielenią liści. To tu ostatecznie znalazła dom Matka Boża Kochawińska, choć wszystko zaczęło się wśród innych drzew, dawno temu, daleko stąd.

Dziupla w dębie

Przed drugą wojną światową Kochawina leżała we wschodniej Małopolsce, „nieopodal ujścia Stryja do Dniestru, na równinie urozmaiconej lasami, urodzajnymi polami i gęsto rozrzuconymi siołami, skąd widnieją w stronie południowej odległe o sześć mil Karpaty” (A. Deboli, 1903). Przechodził tędy na osi północ – południe ważny trakt z Rozdołu przez Żydaczów, Kochawinę i Rudę do Żurawna. Tędy właśnie wdzierali się w głąb kraju Tatarzy w 1498, tędy też uciekali po pogromie hetmana Jabłonowskiego w 1695. Tędy w 1676 roku szedł z wojskiem na Żurawno Jan III Sobieski, by powstrzymać nawałę turecko-tatarską.

W księgach miasteczka Ruda zapisano, że jadąca drogą do Żydaczowa w 1646 roku szlachcianka Anna Wojankowska „obraz kochawiński w dębie spostrzegła, któremu adorację uczyniła”. Legenda dodaje, że konie zaprzężone do karety uklękły przed wiszącym w dziupli wizerunkiem, że sługa sięgający po malunek nie wiedzieć czemu spadł z drabiny, nie czyniąc sobie jednak szkody, że obraz przenoszony do rudzieńskiego kościoła trzykrotnie sam wracał na dąb... Księga Pamiątkowa Parafii Kochawińskiej 1627–1931 dodaje, że „żaden przechodzień nie ominął tego miejsca, ażeby dłuższą modlitwą lub krótkim westchnieniem nie uczcił Królowej Nieba (...) i nie polecił się w dalszej podróży Jej świętej opiece (...) Kto ten obraz malował i czyim staraniem był w tym miejscu ustawiony, nie ma żadnego podania”. Faktem jest, że Matka Boża w obrazie kochawińskim odbiera cześć od połowy XVII wieku, a ludzie wciąż doznają za Jej przyczyną wielu łask, przede wszystkim uzdrowień duchowych i cielesnych.

Obraz został namalowany na dębowej desce wysokości 83, szerokości 56 i grubości 3 cm. Matka Boża nosi na złotej sukni ciemnogranatowy płaszcz w złote gwiazdki. Na lewej ręce trzyma błogosławiące Dziecię w białej koszulce, które pod pachą ściska księgę. Dołem w dwóch rzędach biegnie łaciński napis wersalikami: O Mater Dei electa, esto nobis via recta, co się na polski tłumaczy: „O Matko przez Boga wybrana, bądź nam prostą drogą [do Pana]”. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów, pod zaborami i w Niepodległej kochawińska Pani była Matką rzymskokatolickich Polaków, ukraińskich unitów, Ormian, ba, w księdze łask za lata 1937–1938 znalazła się i taka relacja, podpisana przez Eligiusza B.: „Pomnę opowiadanie o Żydzie, który pielgrzymką od Stanisławowa [ponad 100 km] niósł 3-letnie dziecko obsypane czyrakami do Matki Bożej. Wieść niosła, że u stóp ołtarza czyraki spadły z dziecka (...) Opowiadano, że wielu ewangelików z pobliskiej wsi osadniczej z czasów rozbiorów – Gelsendorf – po otrzymaniu wyraźnych łask, uczęszczało systematycznie do Obrazu”.

Krajobraz z bramą

Lwów leży nie dalej niż 80 km od granicy w Rawie Ruskiej, a jednak w krajobrazie odmiennym niż z tej strony. Bo choć nie za dobrą szosę wytycza swojski szpaler drzew, to za nimi oczy biegną w dal polami szeroko, aż po bardzo odległy horyzont. Ukraińska cyrylica odczytywana na rzadkich drogowskazach zdumiewa dziwnie swojskimi nazwami, a potem niespodziewanie w powietrzu pojawiają się barokowe kopuły i smukłe wieże... To Żółkiew.

Do Kochawiny zaś jedzie się od Lwowa na południe (ku Karpatom!) i po drodze widać wiele miejscowości rozrzuconych wśród bezkresnych pól (w skład parafii kochawińskiej wchodziło aż 17 wsi, a między nimi nieodległe Jajkowce z pierwszą na polskich ziemiach siedzibą pallotynów – Antoniówką). Właśnie na skraju takiego rozległego pola pojawia się niespodziewanie szeroka brama. Uchylona gościnnie otwiera widok na pomarańczowy dywan kwiatów, szeroki trawnik na wprost, niskie zabudowania po prawej ręce i wreszcie, w głębi po lewej, smukły kościół z uszkodzoną wieżą i bez krzyża. To dawne sanktuarium kochawińskie.

To tu przez setki lat trwała nieustanna modlitwa, choć władze zaborcze widziały w kulcie maryjnym szczególne niebezpieczeństwo jednoczenia narodu polskiego i zakazywały nie tylko pielgrzymek, ale nawet śpiewu pieśni maryjnych. To tu zimą 1818 roku przybyła matka z wątłym dziecięciem, któremu pomóc już inaczej nie mogła, ofiarowała je więc Matce Bożej. Dziecko wzrastało potem zdrowo i służyło Bogu długie lata jako biskup krakowski Albin Dunajewski. To tu przybył na konsekrację w 1894 sufragan lwowski bp Jan Puzyna, tu odprawiał Mszę św. bp Andrzej Szeptycki, a w 1902 roku abp Józef Bilczewski mówił: „Przybyłem do stóp Boga Rodzicy, aby w Jej błogosławione ręce złożyć rządy miliona blisko dusz, obrać Ją Królową i Matką archidiecezji [lwowskiej] i uprosić sobie tę największą łaskę, abym zawsze i wszędzie, i we wszystkich sprawach szukał nie siebie, ale spełnienia woli Jezusa Chrystusa...” Tu wreszcie prawie 45 lat spędził ks. Jan Trzopiński: wielki czciciel Kochawińskiej Pani, patriota, społecznik, budowniczy. Do tego sanktuarium przybywał modlić się o pomyślny rozwój swego stowarzyszenia założyciel polskich pallotynów ks. Alojzy Majewski.

Dziś panuje tu cisza. W niskich zabudowaniach mają klasztor ojcowie redemptoryści z ukraińskiej Cerkwi grekokatolickiej, którzy objęli kościół w 1991 roku. Do otwartej świątyni wpada jesienne słońce. Kobieta z wiadrem i szczotką starannie szoruje podłogę przed ikonostasem. Na widok pielgrzymów z Polski uśmiecha się i po chwili częstuje całym swym bogactwem – przyniesionymi w podołku zielonymi, twardymi jabłkami, z których po ugryzieniu tryska sok. Na ścianach kościoła widoczne ślady po dawnych ołtarzach bocznych i konfesjonałach. Ale w górze siedzą wciąż jeszcze niezwykłej urody anioły, choć pobladłe z bólu, i na murach można odczytać polskie wezwania litanii do Matki Bożej. Przez trawnik przed kościołem majestatycznie przesuwa się stado krów dążących do południowego udoju. Prawdziwy spokój rozsłonecznionej wsi. A przecież ludzie pamiętają...

Tajne zadanie

Ojcowie jezuici przybyli do Kochawiny niejako na życzenie ks. Trzopińskiego, choć już po śmierci proboszcza w 1931 roku, a i dużo wcześniej bywali w sanktuarium, zapraszani przez niego na misje i rekolekcje. Zaraz też zaczęli rozwijać stowarzyszenia religijne, gromadzili młodzież, witali liczne pielgrzymki ze Lwowa, Stryja, Stanisławowa, Brzeżan, Tarnopola... Grekokatolicy zbierali się tu na swe uroczystości, w sierpniu odbywały się odpusty, a w 1938 roku ukazała się drukiem Nowenna do Najświętszej Maryi Panny Kochawińskiej.

19 września1939 roku pokazali się Niemcy, których Ukraińcy przywitali kwiatami. W Stryju rozbrojono polską policję, a broń oddano Ukraińcom. Zaczęły płonąć polskie domy. Potem wkroczyli Sowieci. W 1940 roku Polaków zaczęto wywozić na Sybir. Gdy w 1942 roku probostwo kochawińskie objął ks. Józef Piecuch, napięcie między stroną polską i ukraińską było u zenitu. Wiosną 1944 grupy banderowców napadały na wsie, paliły domy, mordowały. W 40 lat później bp Alfons Nossol mówił w Gliwicach do czcicieli Pani Kochawińskiej, wśród których jeszcze wielu było tych, którzy mieli przed oczyma tamte wydarzenia: „Gdyby chciano się w pełni wsłuchać w Jej wezwanie i wskazywanie na Chrystusa, nie doszłoby tam, na kresach, do rozlewu krwi braterskiej, spowodowanego ideologianymi i politycznymi niesnaskami, nacjonalistycznymi (...) Nie zapomniano by, że Ona jest Matką wszystkich, niezależnie od poglądów, narodowej proweniencji, pochodzenia”.

Wobec tych wszystkich wydarzeń arcybiskup lwowski Bolesław Twardowski nalegał, by święty obraz wywieźć do centralnej Polski. Gdy Niemcy zaczęli przydzielać wagony towarowe polskim rodzinom, by mogły opuścić te tereny, Kochawina także taki otrzymała. Sanktuarium było już w posiadaniu wiernej kopii wizerunku, którą w absolutnej tajemnicy wykonał nieznany artysta lwowski. „W nocy – relacjonował ks. Józef Piecuch – umieściliśmy kopię w ołtarzu, a Obraz (...) władowaliśmy w ścisłej tajemnicy do wagonu. Rzeczy konwojował o. Marian Brukało i br. Wojciech Pieczonka do naszego kolegium w Starej Wsi, woj. Rzeszów”. Wagon dotarł na miejsce 25 maja 1944 roku. Złote korony przewiózł oddzielnie pociągiem Józef Tokarz.

15 sierpnia 1945 roku obchodzono uroczystość Wniebowzięcia, w której wzięły udział resztki Polaków z okolicy. Był to ostatni odpust w Kochawinie. Tego dnia ks. Piecuch notował: ...ostatnio silny nacisk na wyjazd (...) Widziałem kościół w Machlińcu po pierwszych bolszewikach – skład zboża, stajnia (...) Odpusty coraz słabsze, bo okolica pustoszeje. Stryj wyjechał w 80% (...) Daszawa cała z księżmi już na zachodzie. (...) Żurawno prawie puste, Antoniówka w najbliższych dniach będzie wyjeżdżać”. Ostatni proboszcz kochawiński wyjechał w 1946 roku, uniknąwszy aresztowania dzięki życzliwemu Ukraińcowi, który uprzedziwszy duchownego o niebezpieczeństwie, dowiózł go przebranego za chłopa furmanką do Lwowa. Jezuita zdążył na ostatni transport.

Granice Polski zostały przesunięte na zachód. Ateistyczny system radziecki chciał zniszczyć wszelkie ślady religii i polskości tych terenów. „Kobiety pamiętają, jak w latach 1945–47 rąbano siekierą ołtarze i konfesjonały, jak zniszczono dębową okładzinę ścian, organy i witraże...” (Z. Hauser, „Królowa Apostołów”, 1993). Później urządzono w kościele magazyn lnu. Wreszcie, zrywając krzyż z wieży, uszkodzono i samą wieżę.

Koniec wędrówki

O Gliwicach można m.in. powiedzieć, że druga wojna światowa zaczęła się właśnie tu – 31 sierpnia 1939 roku z gliwickiej radiostacji Niemcy nadali po polsku prowokacyjną odezwę, by mieć pretekst do napaści na Polskę. Po wojnie, gdy Niemcy opuścili miasto, napłynęła tu przesiedlana siłą ludność z kresów wschodnich, w tym z okolic Stryja i Kochawiny. Właśnie w tamtym czasie polscy jezuici objęli parafię św. Bartłomieja. Gdy po uprzednim pobycie cudownego wizerunku w Starej Wsi i Krakowie zainstalowali go tutaj, ks. Piecuch wpisał do księgi pamiątkowej: „12 maja 1974 roku skończyła się tułacza dola cudownego Obrazu. Naród musiał wyjechać z Kochawiny i Maria chciała być bliżej swego narodu. Obrała sobie piękne miejsce w kościele św. Bartłomieja”. W każdy wtorek odmawiano wtedy nowennę do Matki Bożej, a na odpusty przyjeżdżały autokary wypełnione kresowiakami.

Gdy w latach 70. zaczęto budować olbrzymie blokowiska – Sztabu Powstańczego, Kopernika, Obrońców Pokoju – okazało się, że parafia św. Bartłomieja stała się bardzo rozległa i liczy 37 000 dusz. Na Osiedlu Kopernika od 1979 roku mieszkało coraz więcej młodych małżeństw z dziećmi przybywających tu w poszukiwaniu pracy ze Śląska i z całej Polski. Ludzie pozbawieni teatru, kina, domu kultury, chcieli mieć bliżej chociaż to, co najważniejsze – własny kościół i sale katechetyczne. Wiele lat trwały starania, torpedowane przez władze komunistyczne, którym się zdawało, że wyhodują sobie ateistyczne społeczeństwo. W końcu jednak księża jezuici otrzymali lokalizację pod zespół sakralny. Najpierw powstał tzw. kościół zastępczy, widoczny do dziś obok sanktuarium. W 1994 roku ustanowiono oficjalnie parafię Matki Bożej Kochawińskiej (liczy obecnie około 13 000 ludzi), obejmującą wszystkie ulice Osiedla Kopernika, a 26 sierpnia uroczyście wprowadzono do niej obraz. Rozpoczęła się budowa sanktuarium.

Misja

Choć sanktuarium gliwickie nie jest jeszcze tak sławne jak to w Piekarach czy na Górze św. Anny, ma przecież własną misję, może szczególnie istotną w dzisiejszym czasie. Oto wszyscy, którzy tu przyjeżdżają ze Śląska, z całej Polski i ze wschodu, podkreślają, że jak w Kochawinie u stóp Matki Bożej gromadzili się razem bez przeszkód Polacy i Ukraińcy, katolicy, unici i ewangelicy, prości chłopi i książęta Kościoła, tak teraz Pani Kochawińska jednoczy tutejszych ludzi, tych, którzy mieszkali tu od zawsze, ale i przybyłych z daleka. Wszystkim wskazuje najprostszą drogę (via recta) do Chrystusa, promieniując macierzyńską dobrocią i pokojem. Ten niezwykły klimat jest zresztą wyraźnie wyczuwalny u stóp Pani, która przybrana w złocistą sukienkę spogląda z głównego ołtarza w jasnym, wypełnionym różową poświatą (to od ceglanych murów) wnętrzu niewykończonego jeszcze sanktuarium. Dużo tu przestrzeni i oddechu, jak wśród pól odległej Kochawiny, a gdy się podniesie oczy, wzrok wybiega bez przeszkód przez wielkie okna, w które zaglądają białe brzozy, tak lekkie, jakby tańczyły dla swej Pani. Z zewnątrz bryła sporej budowli nawiązującej do baroku też jest lekka, jakby się unosiła w powietrzu. Aleja przed sanktuarium, nazwana imieniem tragicznie zmarłego tutejszego proboszcza, ks. Sylwestra Witoszka, prowadzi wzdłuż osiedla. Przechadzają się tędy matki z dziećmi w wózkach. Wciąż nie ma tu kina ani domu kultury, ale za to są dwie szkoły i księża jezuici.

Ojciec proboszcz Antoni Drąg, który prowadzi katechezę w podstawówce, gimnazjum i liceum, przypomina, jak ważne jest to, co się zdobędzie w dzieciństwie i jak to potem procentuje w życiu. Dzieci mają tu więc własną nowennę do Matki Bożej, a na przeznaczonej dla nich Mszy św. niedzielnej śpiewa dziecięcy chór „Skrzaty”. W ubiegłą listopadową niedzielę o 11.00 zgromadziło się na nabożeństwie 900 osób!

Dla dorosłych w każdą środę nabożeństwo zaczyna się nowenną o 17.30, a modlitwa i skupienie trwają do 21.00, kończąc się Apelem Jasnogórskim. Okazuje się, że w zagonionym świecie Matka Kochawińska ofiarowuje ludziom wiele czasu – coraz więcej osób spędza z Nią całe środowe popołudnie... Doroczny odpust w drugą niedzielę maja gromadzi tłumy, wśród nich rodziny kresowiaków z Sidziny i Ściechowa (ich samych jest już coraz mniej) i gości ze wschodu (odbywają się też parafialne pielgrzymki do Kochawiny). Przybywają też młodzi ludzie zwiedzający sławne sanktuaria. Przyjeżdżają na rowerach – mówi o. Drąg – a po modlitwie proszą o pieczątkę dla potwierdzenia, że i tu byli.

Sanktuarium żyje jednak nie tylko w święta i uroczystości. Równie ważna jest nieustająca praca, o jakiej dawniej mówiono: „u podstaw”. W domu zakonnym światło świeci się od wczesnego popołudnia na wszystkich piętrach. Na parterze działa świetlica, w której wolontariusze ze Stowarzyszenia Rodzin Katolickich opiekują się dziećmi z zaniedbanych rodzin, piętro wyżej spotykają się Róże Różańcowe i Apostolstwo Modlitwy, jeszcze wyżej młodzież, a na samą górę wbiegają studenci. Centrum Kształcenia i Dialogu „Theotokos”, dysponujące bazą hotelową, ma na celu europejski dialog między wschodem a zachodem na poziomie ekonomicznym – szczególnie dobrze rozwija się współpraca z Ukrainą i Białorusią. Od ubiegłego roku u ojców jezuitów działa także Silesianum Profesional, fundacja naukowo-techniczna pomagająca m.in. młodym inżynierom w znalezieniu pracy, oferująca szkolenia i praktyki. Ojciec Drąg nie zapomina o kulturze – choć sanktuarium jeszcze nie ma własnych organów, kilka razy do roku odbywają się w nim koncerty muzyki poważnej organizowane przy udziale Urzędu Miasta oraz Stowarzyszenia „Kopernik”. Parafia miała już okazję słuchać i Requiem Mozarta, i Mesjasza Haendla w znakomitym wykonaniu.

Wszystkie te codzienne cuda obejmuje swoją opieką Matka Dobrej Drogi. Są też i cuda spektakularne, te, o które wszyscy zawsze pytają – oto np. dwa lata temu Matka Kochawińska uratowała ludzi, którzy samochodem wracając do domu z Niemiec, na zdrowy rozum nie powinni byli ocaleć ze straszliwego wypadku drogowego... Te najważniejsze cuda jednak dokonują się zawsze w najgłębszej głębi człowieczego serca.

Żegnam Kochawińską Panią z brzozowego lasu w Gliwicach słowami jednej z wielu pieśni, którymi się Ją tutaj czci: „Jest jedna Matka Boża, / choć różnie zwie Ją lud, / Raz Pani z Kochawiny, / to znów Dziewica z Lourdes (...) Maryja, Maryja modli się do Syna, / by ocalił od zguby świat”.

nasze trasy terminy kraje przeczytaj o naszych trasach